farolwebad1

A+ A A-
piątek, 08 czerwiec 2012 11:36

Tam był nasz dom: Wspomnienia Kresowian (65)

 Były to czasy, gdy rząd polski z gen. Sikorskim na czele pertraktował z Moskwą o utworzeniu Armii Polskiej na terenie ZSRR. Z Zachodu Czerwony Krzyż przysyłał pomoc w postaci ubrań, obuwia oraz żywności i słodyczy. Często, gdy dzieci przychodziły na lekcje, gotowano kakao i częstowano nim wszystkich uczestników. Szkoda, że ta pomoc szybko się zakończyła. A stało się to, gdy Anders wyprowadził swą armię do Iranu. Sytuacja jeszcze bardziej się pogorszyła, gdy odkryto zbrodnię katyńską i wiadomość ta rozeszła się za pośrednictwem Czerwonego Krzyża. Trwało to do rozpoczęcia organizowania Armii Wojska Polskiego pod dowództwem gen. Berlinga. Wówczas stosunek do zesłanych Polaków, jako do ponownych sojuszników, znacznie się poprawił. Po zakończeniu II wojny światowej i utworzeniu w polsce rządów komunistycznych powstały warunki powrotu, lecz nie na ziemię rodzinną, tylko do Polski w granicach utworzonych po 1945 r.

      Niełatwo było wyrwać się ze stepów Syberii. Władze sowieckie wiedziały, kto ma liczną rodzinę i takie starali się zatrzymać. My i kilka innych rodzin Polaków nie zdołaliśmy wyjechać pierwszym transportem. Powód był prosty. Ojciec wcześniej nie chciał przyjąć paszportu radzieckiego i mądrze zrobił, chociaż odpokutował to więzieniem. Gdyby przyjął, bylibyśmy obywatelami ZSRR i droga do Polski byłaby dla nas zamknięta.

      Zaczęły krążyć pogłoski o przygotowaniach drugiego transportu. Problem był w tym, że gdy nas tu przewieziono, NKWD odebrało rodzicom polskie dokumenty tożsamości, m.in. polski paszport ojca. Dokumenty te były przechowywane w archiwum w mieście Pietropawłowsk, w którym także mieszkali Polacy. Oni wiedzieli, od kogo zależy wydanie paszportu. Wówczas ojciec sprzedał krowę i poszedł na piechotę do Pietropawłowska. I paszport przyniósł. Jak w szczegółach wyglądało jego odzyskanie – ojciec nie opowiadał, przynajmniej nam, dzieciom. Można się tylko domyślić, że przekupił odpowiedniego urzędnika.

      Gdy ponownie zjawiła się komisja kwalifikująca Polaków do wyjazdu i znowu próbowała przekonywać, że nie jesteśmy Polakami, bo nazwisko Żurawski nie jest polskie, lecz rosyjskie – ojciec wyciągnął polski paszport. Było to dla nich wielkim zaskoczeniem, ale i dowodem nie do odparcia. Gdy pytali go, skąd ma ten dokument, odpowiedział, że miał go cały czas przy sobie. Próbowali jeszcze straszyć, ale wreszcie pozwolenie na wyjazd otrzymaliśmy.

      Gdy opuszczaliśmy Kaługino, dzięki zapobiegliwości ojca i pracy nas wszystkich mieliśmy nową, własną ziemiankę składającą się z dwóch pomieszczeń: izby i kuchni. W kuchni stał duży ruski piec chlebowy, na którym mogło spać kilka osób. Podobny piec był u nas w Słobódce i u stryja Piotra w Dałaniach. Izbę i kuchnię poprzedzał korytarzyk. Obok ziemianki stał sporych rozmiarów chlewik, a w nim trzy nasze krowy. Oprócz tego dosyć duży ogród. Wszystko to ojciec kupił od Ukraińców, także zesłańców z lat 30., którym stopniowo pozwalano wracać w strony rodzinne. Tubylcy często mówili żartobliwie: "Ciebie, Józef, władza sowiecka powinna ponownie rozkułaczyć".

      Dokładnie nie pamiętam, ile lat mieszkaliśmy w nowej ziemiance. Może 3,5 roku. W niej zmarła śp. Babcia Anna. W pierwszych latach naszego pobytu na Syberii miała wylew i sparaliżowaną prawą połowę ciała. I tak biedna leżała całe lata na tzw. pryczy, na której był położony siennik wypchany słomą. Może dlatego nie miała odleżyn. W dzień siedziała i modliła się. Była nałogową palaczką. Bez machorki nie potrafiła żyć. Robiła skręty z machorki, a gdy i tej zabrakło, prosiła mnie, żebym postarał się dla niej o mech. Ja musiałem po cichu podkradać się pod domy sąsiadów i wydłubywać mech spomiędzy bali. Niełatwo mi było zdobyć kawałek gazety na wykonanie skręta. Babcia Anna zmarła w Kaługino, już w nowej ziemiance, zimą 1944/1945. Gdy już czuła, że nadchodzi kres jej życia, martwiła się, że może być pochowana bez trumny, bo o deski było bardzo trudno. Ojciec ją zapewnił, że trumnę zrobi, że deski na ten cel ma odłożone. I tak się stało. Babcia została pochowana w trumnie na cmentarzu w Kaługino. Pamiętam, że w trakcie wichury śnieżnej wraz z ojcem długo rąbaliśmy mogiłę w zamarzniętej ziemi. W dziecięcej naszej pamięci babcia Anna pozostanie jako ta, która zawsze dbała o to, byśmy na zimno wychodzili odpowiednio ubrani. Zawsze miała dla nas dobre słowo.

      Okoliczności wyjazdu z Kaługino do Polski nie bardzo pamiętam. Utkwiła mi natomiast w pamięci taka przygoda. W trakcie transportu, na drugi lub trzeci dzień pociąg zatrzymał się na jakiejś dużej stacji. Ojciec poszedł na pobliski targ, tymczasem zaczęto mówić, że transport wkrótce ruszy. Mama posłała mnie, bym zawołał ojca, ale go nie znalazłem. Gdy wróciłem, zobaczyłem oddalający się nasz pociąg. Próbowałem biegiem dogonić go, ale nie dałem rady. Gdy transport zniknął, stanąłem i zacząłem płakać. Na sąsiednim torze stał pociąg złożony także z wagonów towarowych, w których przy otwartych drzwiach siedzieli żołnierze wracający z frontu. Jeden z żołnierzy pocieszał mnie: "Malczyk, ty nie płacz. Nasz transport wielokrotnie mijał się z waszym. Na pewno niedługo go dogonimy". Wciągnął mnie do wagonu, zrobił miejsce na leżącym obok plecaku. Zmęczony przeżyciami usnąłem. Gdy obudziłem się, wszyscy spali. Cichutko wylazłem z wagonu i zacząłem iść po peronie. Była to duża stacja kolejowa Czelabińsk. Idąc wzdłuż różnych budynków, dostrzegłem w dużej sali wyświetlany film pt. "Czapajew". Wlazłem po jakiejś kracie i przez ponad godzinę oglądałem ten film do końca. Zacząłem rozglądać się i rozpytywać. Jakiegoś mężczyznę zapytałem, czy nie przejeżdżał tędy polski transport. Wskazał ręką kierunek i powiedział, że jeszcze może stać na torze 14. Była już godzina późna, chyba 20 – 21. Nie było wyjścia. Zacząłem nurkować kolejno pod stojącymi pociągami na tej olbrzymiej stacji węzłowej. Rzeczywiście, na wskazanym torze 14. stał nasz transport. Radość obustronna była wielka. Ojciec w tym czasie szukał mnie na dworcu. Gdy wrócił, spałem już mocno wśród tobołów.

      Transport nasz dotarł wreszcie aż do Czaplinka w województwie szczecińskim. Gdy tu się zatrzymał, ojciec wypatrzył nad jeziorem domek, który mu się spodobał. Ale miejscem rozładowania był Łobez i tam nas zawieziono. Rozładowano i umieszczono w jakiejś pustej hali składowej przy fabryce krochmalu. I tu życiem znowu pokierował przypadek. Renia wybrała się obejrzeć miasto. Na głównej ulicy zobaczyła szyld: "Restauracja Wilnianka. Regina Żurawska". Zaintrygowana imieniem i nazwiskiem weszła do środka. Jakie było jej zdumienie, gdy za ladą zobaczyła ciotkę Reginę, wdowę po naszym stryju Antonim z Brasławia. Okazało się, że jest tu sporo brasławian, m.in Eliasz Trabszo, agronom brasławski, i Paweł Andrzejewski, sekretarz brasławskiego starostwa z synem Ryśkiem. Pojawił się Jurek Żurawski, mój brat stryjeczny, który szybko pobiegł po konie i zabrał nas do willi, którą przy ul. Węgorzyńskiej zajął Trabszo. Jurek szybko znalazł dla nas pusty dom przy ul. Kraszewskiego i tak ostaliśmy się w Łobezie. Eliasz Trabszo, który był tu agronomem powiatowym i znał ojca jeszcze ze Słobódki, namawiał, by objął gospodarstwo. Obiecał swą pomoc w znalezieniu odpowiedniego poniemieckiego i w otrzymaniu z UNRY konia i innego inwentarza. Ale ojciec powiedział, że dziękuje, nie chce ziemi. "Ty, Eliasz, jeżeli możesz, znajdź mi zatrudnienie dozorcy" – powiedział. Ojciec po doświadczeniach Syberii inaczej już na świat patrzył, wiedział, że Sowieci zniszczą w Polsce gospodarkę indywidualną wcześniej czy później. Zatrudnił się więc jako stróż nocny w gorzelni. Przepracował tam do emerytury. Skromny domek przy ul. Kraszewskiego zamieniliśmy na parter ładnej willi przy ul. Rapackiego 7. Tu zmarli nasz ojciec i nasza mama. Stąd siostry powychodziły za mąż. Rodzina rozrosła się o nowe pokolenia. Do nas tutaj przyjeżdżał Witek z Anglii. Ja po ukończeniu Technikum Budowy Okrętów i Energetyki w Szczecinie wróciłem do Łobezu. Tu od 1953 r. pracowałem w kilku zakładach, a w r. 1970 założyłem w budynku gospodarczym, stojącym na naszej posesji, warsztat samochodowy. Witek mi w tym dużo pomagał. Nie ożeniłem się, chociaż na brak powodzenia u dziewcząt nie mogłem narzekać. W młodości z pasją uprawiałem sport amatorski, odnosząc w tym niemałe sukcesy.

      Obecnie przy ul. Rapackiego mieszkamy sami z siostrą Tereską, wdową. Jadzia po tragicznych przejściach rodzinnych mieszka także w Łobezie, w swoim mieszkaniu w bloku. Renia po wyjściu za mąż zamieszkała w Świnoujściu. A mój młodszy brat, zawodowy sportowiec i trener, mieszka w Łodzi. Założył tam rodzinę, z którą utrzymuję ścisłe kontakty.

      Z Syberii wróciła, wywieziona tam już po wojnie, cała rodzina stryja Piotra z Dałań. Rodziny braci Żurawskich ze Słobódki, Brasławia i Dałań rozsypały się po całej Polsce. Ich potomstwo można dzisiaj znaleźć w Łobezie, Łowiczu, Łodzi, Świnoujściu, Warszawie, Olsztynie, Łańcucie, Kazimierzu Dolnym, a nawet za granicą.

      A ja sobie w dalszym ciągu prowadzę warsztat samochodowy i cieszę się spokojną starością.

      WSPOMNIENIA Z BRASŁAWIA

      Rozmowa z Jerzym Żurawskim

      z Kazimierza Dolnego

      - Urodził się Pan w Brasławiu na północnej Wileńszczyźnie. To dość daleko, sto sześćdziesiąt kilometrów na północny wschód od Wilna. Jakie to było miasteczko?

      - Po pierwszej wojnie Brasław był zapadłą, zniszczoną wojnami mieściną, w której, jak naliczyłem, tylko kościół, cerkiew i szpital były budynkami murowanymi. Wszystko inne było drewniane i to wszystko zapadające się w ziemię. Takie ruskie parterowe domki. Śliczne, zbudowane z okrągłych bali z pięknymi węgłami, z "koronkowymi" wycinanymi ozdobami okien. Do dnia dzisiejszego sporo się ich zachowało. To żywy skansen. Kiedyś na wzgórzu od X wieku stał drewniany zamek. Miał podobno siedem wież i jedną wielką bramę piętrową. Trzeba wiedzieć o tym, że był to gród na przesmyku pomiędzy dwoma jeziorami. Kontrolował całą trasę wschód – zachód wiodącą przez Brasław.

      - Pomiędzy jakimi jeziorami?

      - Pomiędzy jeziorem Drywiaty (było ono po Naroczu największym jeziorem w przedwojennej Polsce) i jeziorem Nowiato, które wydzieliło się od tego wielkiego jeziora Drywiaty dzięki nasypaniu grobli. Na północ zaś leży cały zespół połączonych jezior, z których największe to Strusto i Snudy. Wspaniała, do dziś nieskażona przemysłem przyroda.

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 01 czerwiec 2012 08:42

Tam był nasz dom: Wspomnienia Kresowian (64)

Tacy chłopcy jak Witek byli pod stałą obserwacją władz. Od czasu do czasu z powiatu Mamlutka przyjeżdżało 3 – 3 panów z NKWD, wzywali na rozmowy i zadawali podchwytliwe pytania. To był normalny sposób zastraszania, ażeby ludziom za bardzo nie świtało wolnością. Gdy Witek poszedł do wojska, to miejscowi chłopcy, a szczególnie dziewczęta, pytali mnie, czy były od niego listy. Ale z wojska pisał on bardzo rzadko. A gdy znalazł się na Zachodzie, to już listów w ogóle nie otrzymywaliśmy. Pierwszy list od niego dostaliśmy tuż po wojnie, gdy przez Czerwony Krzyż dowiedział się o naszym adresie w Łobezie. Dlatego też z czasów wojny żadnych zdjęć ani wspomnień przekazanych w listach nie mamy.

      Po mobilizacji odbywał najpierw szkolenie na terenie ZSRR w Uzbekistanie, a potem z armią Andersa przeszedł cały szlak bojowy. Został wcielony do 3. Dywizji Strzelców Karpackich i z nią przebył szkolenie bojowe w Iranie, Palestynie, Iraku. Potem walczył w Egipcie i we Włoszech. Zdobywał Monte Cassino, Ankonę, Bolonię i inne miasta. Po zakończeniu wojny przez pewien czas pozostawał we Włoszech. Jak długo Witek przebywał we Włoszech, trudno mi powiedzieć. W każdym razie w 1946 roku jeszcze tam był.

      Z Włoch miał wiele miłych wspomnień. Był to czas powojennego odprężenia. Do Polski bał się powrócić, tak zresztą jak inni jego koledzy. Zbyt dobrze wiedzieli, co oznacza władza Stalina. Czuł się oszukany przez aliantów. Musiał szukać chleba na obczyźnie. Dlaczego wybrał Wielką Brytanię? Być może ze względu na to, że było to państwo bogate.

      Koledzy rozjechali się po całym świecie: do Stanów Zjednoczonych, Kanady, nawet Australii. W późniejszych latach urządzili kilkakrotnie zjazdy w różnych miastach Polski. W Anglii Witek ożenił się w 1953 roku z Angielką Joanną Haycox. Za namową kolegów pojechali oboje do St. Zjednoczonych z myślą osiedlenia się tam na stałe. Jednakże długo tam miejsca nie zagrzali, rok lub półtora. Nie znieśli zawrotnego tempa życia i pogoni za pieniędzmi. Wrócili do Anglii i zamieszkali w Staurport-on-Severn. Zatrudnili się w przemyśle włókienniczym, w fabryce dywanów. Joanna pracowała w biurze, natomiast Wiktor w dziale udoskonaleń i przeróbek maszyn. Tam pracowali aż do emerytury. Planowali zwiedzić trochę świata, leczy przedwczesna choroba Joanny na bardzo dokuczliwy rodzaj reumatyzmu ograniczyła te plany. Potomstwa nie mieli. Wiktor bardzo tęsknił za stronami rodzinnymi. Nie dane mu było jednak odwiedzenie Brasławszczyzny i rodzinnej Słobódki. Zdaje się, że w latach 1958-60 wystarałem się o wizę i po raz pierwszy odwiedziłem Wiktora w Anglii. Jeździł do niego też Józik, mój młodszy brat. Po roku 1960 Wiktor przyjechał do nas, do Łobezu. Później wielokrotnie nas odwiedzał, również z Joanną. Byli bardzo dobrym, kochającym się małżeństwem. W miarę lat stan zdrowia Wiktora zaczął się pogarszać. W związku z tym my staraliśmy się go odwiedzać. Gdy lekarze nie dawali już nadziei, w kilka osób pojechaliśmy do niego z ostatnią, pożegnalną wizytą. Na wieczny spoczynek odszedł 18 kwietnia 2008 r. Na jego życzenie urna z prochami spoczęła we wspólnym grobie rodzinnym na cmentarzu w Łobezie. Żona Wiktora, Joanna, zapisała w testamencie życzenia, by urna z jej prochami złożona została w Polsce, obok męża.

      O kampanii wojennej Wiktor niewiele i niechętnie wspominał. Wiem, że walczył w artylerii. Zapadła mi w pamięci jego relacja o tym, że gdy na Monte Cassino służba medyczna znosiła z pola bitwy rannych i poległych, na czele której szedł ksiądz z białą chorągwią, Niemcy z broni maszynowej wszystkich zabili. Wówczas wojsko w następnym ataku poszło jak burza i nikt nie zdołał ich już zatrzymać. Pomścili swoich kolegów, klasztor zdobyli, płacąc bardzo wysoką cenę.

***

      Wracam wspomnieniami na Syberię, do Kaługina. Jak już wspomniałem, aby przetrwać, musieliśmy wszyscy pracować. Ojciec powiadał: "Dzieci, my tu nie przyjechaliśmy w gości. Tu trzeba przygotować się na dłuższy pobyt". Od razu zapisał do szkoły nasze młodsze siostry: Jadzię i Tereskę oraz mnie. Teresa uczyła się bardzo dobrze. Gdy wyjeżdżaliśmy do Polski, uczęszczała do piątej klasy, a ja do siódmej. Jadzia siódmą klasę ukończyła wcześniej. Ojciec, mama i Renia pracowali w kołchozie. My, dzieci, po lekcjach wynajmowaliśmy się do kopania ogrodów, ich obsadzania i zbierania plonów. Zapłatą była część plonów: warzywa, owoce, ziemniaki itp. Do wybuchu wojny z Niemcami (1941 r.) można było wytrzymać, bowiem bardzo dużą pomocą były paczki od rodziny mamy ze Słobódki oraz od stryjów Piotra i Antoniego. Paczki przysyłali nawet niektórzy znajomi. W paczkach były kasze, mąka, tytoń. Największy dochód był z machorki.

      Gdy Niemcy wtargnęli w głąb Rosji, było bardzo krucho z pożywieniem. Wszystkie produkty zabierano na front i do miast. Głód zaczął zaglądać ludziom w oczy.

      Ojciec, jak już wspominałem, był bardzo pracowity i pomysłowy, tak że zawsze jakoś mieliśmy zapewnione minimalne potrzeby bytowe.

      W pierwszym roku naszego pobytu udał się piechotą do miasta Pietropawłowsk, odległego o około 30 kilometrów, i kupił tam krowę. Gdy ją przyprowadził pod "izbuszkę", mama od razu wygłosiła taki komentarz: "Józef, coś ty kupił?". Krowa rzeczywiście była bardzo chuda i wyglądała mizernie. Ojciec podkręcił wąsa i odpowiedział, że będzie dobrze. Kto jak kto, ale on znał się na hodowli bydła. Rzeczywiście po paru miesiącach krowa wyglądała wspaniale. Gdy się ocieliła, z każdego udoju dawała prawie pełne wiadro mleka. Było to dla nas wielkim dobrodziejstwem. Mleko, śmietanę i masło mieliśmy swoje. W Kaługinie były zesłane razem z nami żony polskich oficerów wraz z dziećmi. Ojciec zawsze starał się im pomagać. Kazał nam zanosić mleko dla dzieci.

      Pierwsze 2 – 2,5 roku spędziliśmy w ziemiance udostępnionej nam przez siwego staruszka Froła. Była to wspaniała ludzka osobowość. Niech go Pan Bóg ma za to w swej opiece. Ziemianka była marna, ale zabraliśmy się do roboty i ku zdziwieniu tubylców wyremontowaliśmy ją w stopniu nadającym się do zamieszkania. Nasza krowa cały czas stała w zagrodzie dzieduszki Froła. Froł był z nas zadowolony, bo mu we wszystkim pomagaliśmy. Z tej ziemianki Wiktor odszedł do wojska, a ojciec dwukrotnie był aresztowany. Po raz pierwszy, gdy odmówił przyjęcia paszportu rosyjskiego, a tym samym obywatelstwa Związku Radzieckiego. Nie trzymali go zbyt długo, ale jednak było to dla niego i dla nas bardzo ciężkie przeżycie.

      Drugi raz ojca aresztowano, gdy już w czasie wojny z Niemcami odmówił służby w batalionach robotniczych. Osadzono go najpierw w Mamlutce, a później przewieziono do dużego więzienia w twierdzy w Pietropawłowsku. Tam do rozprawy sądowej siedział około jednego roku. Zarzut był poważny. Za taki czyn obywatelowi Związku Radzieckiego groził sąd wojenny i rozstrzelanie, a co najmniej dożywocie. Ojciec potrafił dobrze czytać i pisać po rosyjsku. Na rozprawie bronił się sam. Wykazał bezpodstawność i matactwo aktu oskarżenia. Jego obrona była tak wzruszająca, że sąd złożony z trzech kobiet ukradkiem wycierał łzy.

      Przy odczytywaniu wyroku ojciec nie bardzo wiedział, o co chodzi, był bardzo zdenerwowany i wzruszony. Wówczas sędzina doniosłym głosem powiedziała: "Został pan uniewinniony. Proszę jak najszybciej jechać do domu, pilnować swoich dzieci". Pamiętam, że był to okres wczesnej jesieni. Bawiłem się przed domem, gdy podszedł do mnie mężczyzna całkowicie zarośnięty. Wyglądał tak, jak gdyby nigdy w życiu nie golił się. Stał chwilę i uśmiechał się. Dopiero gdy przemówił, poznałem ojca. Zachwytu i radości nie było końca.

      Gdy ojciec siedział w więzieniu, po wiosce szemrano, że może dostać dożywocie lub karę śmierci. Byłem jeszcze za młody, żeby ocenić sytuację, ale starsi musieli to głęboko przeżywać.

      Mężczyźni i podrostki, a nawet kobiety, byli powoływani do wojska. Liczyła się więc w kołchozie każda para rąk, również takich dzieciaków jak ja. W wieku 8 – 9 lat, jak już pisałem, pracowałem z Witkiem przy wyrębie lasu. Gdy miałem 9 – 10 lat, pracowałem już w kołchozie. W czasie letnich ferii szkolnych woziłem zboże do miasta rejonowego Mamlutka, odległego o 20 km, w konwoju złożonym z 8 – 10 wielkich wozów zaprzężonych w woły. Każda para wołów musiała mieć swego poganiacza i na poganiaczy wyznaczano chłopców takich jak ja. Wyjazd następował zawsze wieczorem, by na miejscu być rano. Każdy z nas musiał specjalnym czerpakiem rozładować ziarno. Ojciec zawsze mnie upominał: "Uważaj, nie zaśnij!". Konwój jechał leśną wąską, błotnistą i bardzo wyboistą drogą. Było niebezpiecznie, bo w ciemności wilki świeciły oczami. Tym sposobem wszystkie plony kołchozowe przesyłane były na front. To był bardzo trudny okres ze względu na brak pożywienia. Chleb był tylko w marzeniach. Ziarna, jakie zdobywało się, chodząc po polach i zbierając kłosy lub przynosząc ukradkiem w kieszeniach, mielono na ręcznych żarnach, a mąka służyła do zakraszania zup lub innych kombinowanych potraw.

      Nasze warunki bytowe uległy znacznej poprawie, gdy ojciec załatwił dla siebie i Reni pracę w mleczarni, odległej od Kaługina. Gdy zrobił rozeznanie, załatwił tam pracę także kilku Polakom. Można tam było pożywić się wyrobami z mleka, no i zawsze coś przynieść do domu. Aby zdążyć na czas do pracy, musieli wstawać o czwartej rano; gdy były zawieje śnieżne, dojście do pracy i z powrotem stawało się gehenną.

      Miałem taką przygodę: obok wsi Kaługino było spore jezioro, a w nim dwa gatunki ryb. Plotłem specjalne kosze "morduszki", do których wkładałem przynętę i ryby same właziły. Wystarczyło kosz wyciągnąć. Dzięki temu mieliśmy latem często ryby, a i na zimę je suszyliśmy. Jak na chłopca w tym wieku samotne pływanie łódką po jeziorze było nieco ryzykowne. Przekonałem się o tym, gdy pewnego razu wypłynąłem, by sprawdzić, co też złapało się do moich koszy. Gdy uniosłem kosz nieco ponad wodę, zobaczyłem, że jest w nim dużo ryb. Musiałem mocno szarpnąć, by kosz wciągnąć do łodzi. Nieduża i wąska łódź zakołysała się na wodzie. Gdy ja z tym koszem przechyliłem się do tyłu, wpadłem do wody, ale jakoś wgramoliłem się z powrotem do łodzi.

      W naszej ziemiance zbierały się dzieci polskie z całej wioski. Przychodziła pani Kemska z synkiem Tadziem i uczyła nas czytać i pisać po polsku. Zadawała dużo wierszy do nauczenia się na pamięć. Niektóre z nich do dzisiaj pamiętam. Być może pani Kemska i jej syn są w rejestrze Sybiraków.

Opublikowano w Lektura Gońca

Przy głównej ulicy i nielicznych uliczkach bocznych (niektóre brukowane i z chodnikami) stały niewielkie domy. Prawie każdy z nich posiadał oszklony ganek z ozdobnym układem szybek, okiennice i ozdobne wycinane opaski okienne. Przed domami ogródki kwiatowe, za domami zabudowania gospodarcze, ogrody warzywne i sady. Nad brzegiem jeziora liczne drewniane banie (łaźnie). Ot i cała Słobódka.

      Mój dom rodzinny stał (i nadal stoi) przy rozwidleniu szosy do Drui i do Plus.

      Jest to duży, rozsiadły, parterowy budynek drewniany i oszalowany, z oszklonym gankiem od frontu. Po obu stronach ganku rozmieszczone są po trzy okna, zaopatrzone w ozdobne obramowania okienne i okiennice. Za domem stajnia, obora i chlew. Dalej ogród warzywny i sad, w którym stała łaźnia, tzw. bania, a za sadem stodoły.

      Po śmierci dziadka Macieja w roku 1921 całe gospodarstwo rolne liczące ponad 20 ha odziedziczyli czterej bracia: Piotr, Antoni, Józef i Stanisław. Bracia żyli bardzo zgodnie, udzielali sobie nawzajem pomocy. Na rodzinnych naradach dokonali podziału majątku w ten sposób, że mój ojciec Józef i najmłodszy Stanisław pozostali w Słobódce i stopniowo spłacali starszych braci. Stryj Antoni został urzędnikiem w Urzędzie Skarbowym w Brasławiu i tam wybudował dom oraz założył rodzinę. Stryjowie Piotr i Antoni zakupili od Platerów część folwarku Dałanie w gminie Opsa. Piotr osiadł tam z własną rodziną; gospodarował na części swojego i Antoniego. Stryjowie domy w Dałaniach i Brasławiu budowali przy pomocy mojego ojca. W domu w Słobódce pozostała babcia Anna z Daleckich, wdowa po dziadku Macieju. Nasza rodzina zajmowała lewą stronę domu, zaś babcia i stryj Stanisław stronę prawą.

      Stryj Stanisław nie zajmował się gospodarką rolną – chyba tego nie lubił. Był wójtem słobódzkiej gminy. Pamiętam go zawsze jako eleganckiego pana w wykrochmalonym kołnierzykach i mankietach, prowadzącego wesołe życie towarzyskie w kasynie oficerskim. Był przystojny, miał powodzenie u kobiet, jednakże do końca życia pozostał kawalerem.

      A gdy z Brasławia przyjeżdżał stryj Antoni, także zawsze bardzo elegancko ubrany urzędnik, to obowiązkowo wyrywał się na obchód pól i czasem mnie zabierał ze sobą. Kochał rolę, potrafił na niej pracować. Pamiętam, że interesowało mnie bardzo, jak stryjowi trzymają się na nosie okulary.

      Ojciec był bardzo pracowitym, z mocnym charakterem, człowiekiem. Musiał ciężko pracować, by spłacić braci, i tego samego wymagał od całej naszej rodziny. Poza tym był bardzo pomysłowy i przedsiębiorczy. Gdy w Słobódce budowano koszary, osiedle oficerskie, szkołę i inne obiekty publiczne – zajmował się dostawą materiałów budowlanych: drewna, żwiru, kamienia i piasku. Do współpracy wciągał też mniej zaradnych sąsiadów. Dla wojska dostarczaliśmy w ciągu roku najróżniejsze produkty rolne, jak: mleko, masło, sery, warzywa itp. Także latem dla obozów harcerskich dostarczaliśmy żywność, transportując ją najczęściej łódką, ale nieraz także konno. Było to obowiązkiem Witka, najstarszego z nas. Zabierał mnie czasem ze sobą na te wyprawy. Stryj Stanisław zamierzał wybudować w Drui sklep z zaopatrzeniem rolnictwa. Wyremontował i na nowo umeblował swoją część domu. Ojciec natomiast dokupywał kawałki łąk, meliorował je i nawoził. Czynił je wydajniejszymi, a siano sprzedawał wojsku.

      Dzięki zaradności i pracy byliśmy rodziną zamożną, mieliśmy wszyscy przed sobą perspektywę wykształcenia i godnego życia. Cały dorobek dziadków i naszej rodziny zrujnowała wojna, która wybuchła w 1939 roku.

      W chwili wybuchu wojny nasza słobódzka rodzina składała się z 10 osób: babci Anny z Daleckich (zm. 1945), ojca Józefa (1897-1970), mamy Michaliny z Buszmaków (z tatarskiego rodu) (1895-1989), oraz nas – dzieci: Wiktora (1923-2008), Reginy (ur. 1927), Jadwigi (ur. 1929), mnie Stanisława (ur. 1932), Teresy (ur. 1934) i najmłodszego Józefa (ur. 1936). Dziesiątym członkiem rodziny był stryj Stanisław (1899-1940).

      W pierwszych dniach po wkroczeniu do Słobódki bolszewików stryj Staś został aresztowany i osadzony w Brasławiu, w piwnicach pod budynkiem Sejmiku Powiatowego. Po kilku tygodniach wywieziony wraz z innymi aresztowanymi do Berezwecza, gdzie osadzono go w więzieniu mieszczącym się w byłym klasztorze Bazylianów. O więzieniu tym, jako o miejscu kaźni wielu Polaków, opowiadano przerażające zdarzenia. Ostatni raz ojciec, mama i babcia Anna widzieli stryja Stasia, gdy go wyprowadzano z aresztu w Brasławiu, o czym dowiedział się wcześniej stryj Antoni. Babcia go nie rozpoznała wśród innych więźniów o jednakowo zarośniętych twarzach. Po wojnie starałem się ustalić miejsce i okoliczności śmierci stryja Stanisława. Do dzisiaj nie wiemy, gdzie spoczywają jego prochy. Na moje ostatnie pismo skierowane do Instytutu Pamięci Narodowej otrzymałem odpowiedź, że został najprawdopodobniej zamordowany w roku 1940 przez NKWD w miejscowości Kuropaty na Białorusi. Stryj mógł razem z polskimi oficerami uciec w ostatnich dniach sierpnia 1939 za granicę przez Czechy, Węgry, Rumunię i Francję. Niestety, zrezygnował.

      Po aresztowaniu stryja przyszedł do ojca miejscowy Żyd (opowiadali mi to rodzice) i powiedział: "Józef, ty na jakiś czas gdzieś wyjedź, aż się uspokoi. Dam znać, kiedy będziesz mógł wrócić". Ojciec natychmiast wyjechał do krewnych na Łotwę. Jakiś czas był spokój, więc wrócił.

      13 kwietnia 1940 roku, nad samym ranem, kiedy człowiek ma najmocniejszy sen, nagle rozległo się walenie do drzwi. Ojciec wiedział już, co to znaczy, bo poprzedniego dnia był przeciek, że będzie wywózka Polaków, tylko nie zdradzono, które rodziny zostaną wywiezione. Do domu weszło kilku enkawudzistów. Ojca posadzili na krześle przy piecyku ogrzewającym mieszkanie, a obok postawili na straży dwóch sołdatów z karabinami. Do mamy powiedzieli: "Pakujcie się, macie godzinę czasu. Zostaniecie przewiezieni do innej guberni". W pierwszej chwili wszyscy byli zagubieni. Do mamy podszedł jeden z oficerów i cichutko powiedział: "Bierzcie wszystko, tam wam będzie potrzebne". Spytał, czy mamy worki. Tak, ale trzeba po nie pójść do gospodarstwa. Pozwolił pójść, ale razem z sołtysem. Nadszedł brat mamy ze swoją żoną, jeszcze ktoś z sąsiadów i pomagali ładować na furmanki odzież, pościel, jedzenie (wędzone mięso zawsze było na strychu w dużej ilości). Oficer kilkakrotnie napominał, żeby brać wszystko i jak najwięcej. Był to widocznie człowiek, który wiedział, co nas czeka, i rozumiał, że dzieje się nam krzywda.

      Kilkoma wozami dowieziono nas do stacji szerokiej kolei w Drui, odległej od Słobódki o 20 km. Pamiętam, jak ładowaliśmy się do dużych towarowych wagonów z zakratowanymi oknami. Transport, tzw. eszołon, konwojowało wojsko. Warunki podróży były okropne. W naszym wagonie stłoczonych było, razem z dobytkiem, 60 osób. Na stacjach postoju dawano nam wrzątek (kipiatok) i może coś jeszcze do jedzenia, dokładnie nie pamiętam. Podróż w głąb Syberii trwała prawie miesiąc. Stacja, na której rozładowano transport, nazywała się Mamlutka. Leżała w północnym Kazachstanie. Z wagonów rozładowano nas na samochody ciężarowe i rozwożono po różnych kołchozach i sowchozach. Będę miał zawsze w pamięci, gdy sporą grupę Polaków, w tym nas, przywieziono do wsi Kaługino i wyładowano pod sielsowietem (budynkiem gminy). Przemówił do nas predsiedatiel (przewodniczący) kołchozu w te słowa: "Będziecie tu od dzisiaj mieszkać i pracować. Macie zacząć jeszcze dzisiaj budować ziemianki". A tubylców ostrzegł, by nie ważyli się brać Polaków do siebie na lokatorów. Wszyscy chórem zaczęli płakać. Po pewnym czasie tubylcy zaczęli nieśmiało podchodzić do poszczególnych polskich rodzin i zabierać do swoich mieszkań. Na placu pozostała tylko nasza rodzina i druga, również taka liczna. Nazywali się Daleccy, tak jak babcia Anna z domu. Dalecki z naszym ojcem poszedł do wsi i znaleźli niezamieszkaną ziemiankę, w której stary człowiek o imieniu Froł trzymał króliki. Obu naszym rodzinom ziemiankę tę odstąpił na mieszkanie. Dał siana, które rozesłaliśmy na podłodze. Miejsca wystarczyło tylko tyle, by każdy mógł się położyć. W razie potrzeby wyjścia należało bardzo ostrożnie stawiać stopy, by kogoś nie nadepnąć. Pan Dalecki, też rolnik, znalazł gdzieś wkrótce lokum dla swojej rodziny i wyniósł się. My, niestety, przez większość naszego pobytu na Syberii mieszkaliśmy w tej ziemiance. Włożyliśmy sporo pracy, by ją podreperować, ale i tak, gdy padał deszcz, trudno było zapobiec przeciekaniu dachu.

      Tam, gdzie przebywaliśmy, klimat był umiarkowany. Ale zimą mrozy dochodziły do 40-50 stopni poniżej zera. Potężne zawieje i zamiecie śnieżne potrafiły w krótkim czasie wszystko zrównać. Wówczas następowała śnieżna pustynia. Były często przypadki, że w starej ziemiance, gdy rano budziliśmy się, wewnątrz było ciemno. Okna i drzwi były zasypane po dach. Trzeba się było dobrze napracować, ażeby z izby wyjść na zewnątrz.

      Gdy nadchodziła taka burza śnieżna (buran), starsi ludzie potrafili ją przewidzieć. Biada temu, kto podczas zawiei znalazł się na drodze. Często płacił za to życiem. Gdy nadchodziło lato, słońce mocno przygrzewało, a deszcze padały krótko, ale obficie. W pełni lata bywały upały i stojące powietrze bez najmniejszego wiaterku. Wówczas to, pamiętam, że gdy przejeżdżała ciężarówka, uniesiony spod kół tuman utrzymywał się długo ponad ziemią. Plagą były muszki, a wraz z nimi malaria. Żadnej pomocy medycznej nie pamiętam. Leczenie odbywało się ziołami i innymi zabiegami ludowymi. Ziemie były bardzo urodzajne. Nasiona sadzone w glebę dawały bujne plony bez żadnego nawożenia.

      Witek, mój starszy brat, długo na Syberii nie przebywał. Już w 1941 roku poszedł do Wojska Polskiego, do armii Andersa. Powołanie dostał ojciec, ale uradzono, by za niego szedł Wiktor, bo bez ojca rodzina nie zdołałaby przeżyć. To była słuszna decyzja, co wykazały dalsze wypadki. Był bardzo lubiany wśród tamtejszej młodzieży, a przede wszystkim przez dziewczyny. Mieszkańcy terenów syberyjskich to przeważnie potomkowie dawnych zesłańców. To ludzie bardzo porządni i gościnni. Młodzież potrafiła nawet w tych warunkach organizować sobie różne zabawy, wesoło spędzać wolny czas. Wiktor nie pracował w kołchozie. Wolał iść do lasu, gdzie ścinano drzewa i układano w tzw. kubatury (metry sześcienne). Dużym utrudnieniem podczas pracy w lesie były komary. Bywały takie dni, podczas których atak komarów zmuszał do przerwania pracy i ucieczki z lasu. Z brygady Wiktora dwóch kompanów skierowano do innej pracy i został sam. Ażeby móc pociąć drewno, konieczny był do pracy drugi człowiek, więc Wiktor do pomocy i towarzystwa często brał mnie. Witek budził mnie o czwartej nad ranem i wlókł do lasu. Miałem wówczas 8 – 9 lat. Nie chciałem iść, płakałem, więc brał mnie na barana i niósł. Gdy brzozy były ścięte, Witek obcinał z nich gałęzie, a ja wyciągałem je z lasu i układałem na kupy. Obciosane z gałęzi drzewo cięliśmy razem piłą na dwumetrowe kawałki i układaliśmy w "kubatury". Gdy słońce uniosło się wyżej, komary kończyły nocną drzemkę i z całą furią zaczynały atakować. Zaplanowaną normę ścinki wykonywaliśmy i uciekaliśmy z lasu czym prędzej. I tak dzień po dniu. Za to od tubylców otrzymywaliśmy w glinianym garnku kwaśne mleko, często ze śmietanką na wierzchu, do tego kawał chleba. To była uczta! Na pewno była za tę pracę także jakaś zapłata pieniężna, ale ja tego nie byłem świadom.

***

Opublikowano w Lektura Gońca
sobota, 19 maj 2012 08:28

Wspomnienia Kresowian (62)

Nadeszły odpowiedzi, że jak zdam egzamin (nostryfikację musi zdobyć każdy lekarz, który nie ukończył studiów w USA), to wtedy mi pomogą. Jednak od 5 adresatów otrzymałem pozytywną odpowiedź, ale tylko jedna instytucja oferowała mi posadę medical assistant (asystent lekarza) Las Encinas Hospital – i właśnie tę wybrałem. Był to szpital w Pasadenie koło Los Angeles, chyba jedna z najbardziej ekskluzywnych placówek tego typu w Stanach. Oprócz infrastruktury normalnej lecznicy, wyposażony był w pole golfowe, korty tenisowe, basen i zamknięte oddziały dla tych, którzy popadli w uzależnienie od alkoholu, narkotyków i innych używek. Z usług tego szpitala korzystali ludzie bogaci, ze świata biznesu, artystycznego, polityki itp. Pacjenci mieszkali w luksusowych domkach, a jedzenie wybierali sobie z karty, tak jak dania w najlepszej restauracji. Niewiele brakowało, bym nie załapał się na tę interesującą ofertę, gdyż mój angielski był wtedy bardzo słaby. Ale jadąc z Santa Barbara od wuja Janusza do Pasadeny, miałem trochę czasu, żeby nauczyć się kilku zdań na pamięć. Dr Schmidt, współwłaściciel szpitala, był mile zaskoczony moim angielskim Wbrew temu, co twierdził wuj Janusz, wstępna rozmowa wypadła nieźle. Prawda jednak wyszła następnego dnia, kiedy stanąłem bezradny wobec terminologii medycznej, którą miałem opanowaną, ale po polsku. Dostaję pacjenta do zbadania i mam kłopoty, żeby napisać jego historię. Wtedy pomógł mi polski spryt. Kupiłem czekoladki, jakieś kwiaty dla sekretarki i ofiarowałem jej z prośbą, żeby poprawiła historię choroby i badanie pacjenta wcześniej przetłumaczone przeze mnie z polskiego na angielski. Dziewczyna spełniła moją prośbę, poprawiła tekst i wystukała na maszynie. Kiedy zaniosłem go do doktora Schmidta, ten był mile zaskoczony. Zawołał lekarzy i pochwalił mnie, że dopiero co rozpocząłem pracę, nie jestem Amerykaninem, a lepiej od innych opisałem chorobę i nie zrobiłem żadnego błędu. I od tego czasu, jak tylko przychodziłem, dr Schmidt odwracał głowę i podpisywał napisaną przeze mnie historię i badanie pacjenta. Ja sam nie mogłem tego podpisywać, bo nie miałem licencji na pracę w Kalifornii.

      Praca w szpitalu w Pasadenie była (ze względu na jego szczególny charakter) bardzo interesująca. Po pewnym czasie dobrze zorientowałem się, przy pomocy jakich sposobów pacjenci starają się obchodzić obowiązujące przepisy. Zupełnie przypadkowo dowiedziałem się, w jaki sposób wnoszone były narkotyki do szpitala. Kiedyś pociągnąłem za papier toaletowy w oddziale zamkniętym. Nieoczekiwanie wyskoczyła sprężynka ze środka, a pod nią ukryta była rurka z igłą do zastrzyków i ołówkiem do popychania płynów. Tam widocznie robili sobie zastrzyki, a narkotyk wnosili w balonikach, ukrytych pod językiem, bo nikt tego nie sprawdzał. To tylko jeden z całego szeregu rozmaitych podstępów.

      Poznałem pacjentkę, która była żoną pana Luciano, szefa mafii sycylijskiej, gdzieś z Nowego Jorku. To była piękna pani, zniszczona przez alkohol. Kiedy szła, to z dala było ją słychać, bo miała na sobie dziesiątki bransoletek, które dzwoniły.

      - I właśnie tam, w tym ekskluzywnym szpitalu w Pasadenie zrobił Pan nostryfikację?

      - Ja tam pracowałem i uczyłem się. Pierwszy raz poszedłem, jak się to w Polsce mówiło, na wariata, żeby zobaczyć, co i jak, i o mało co nie zdałem tego trudnego egzaminu. Zdałem angielski, a ku memu zaskoczeniu, zabrakło mi 2 czy 3 punktów, żeby zdać medycynę. Pół roku później poszedłem drugi raz i zdałem egzamin. Ale to nie był jeszcze ten najważniejszy, jednak umożliwiał dostanie się na staż i dokończenie procesu nostryfikacji.

      Po zakończeniu pracy w opisywanym szpitalu w Pasadenie i zdaniu nostryfikacji miałem jednak problemy ze znalezieniem nowej. Czasami przeszkodą był pretekst, że nie ukończyłem studiów w Ameryce.

      W końcu dostałem pracę, też przez znajomości, w szpitalu weteranów na oddziale radiologii. Ale i tutaj na początku nie brakowało kłopotów. Do pracy przyjmował mnie bardzo sympatyczny człowiek, prof. George Jorgens. Jednak sekretarka nie mogła odnaleźć moich papierów. Przestraszyłem się, że moje starania skończą się niepowodzeniem. Pamiętam jednak, jak gdyby działo się to wczoraj: profesor zwraca się do sekretarki – "Tu muszą gdzieś być jego papiery". Pada odpowiedź: "Nie ma!". Profesor wyjął szufladę z biurka i przewrócił ją do góry nogami. Okazało się, że leżą tam na wierzchu moje dokumenty. Zmieszana sekretarka miała ogromnie długie, pomalowane paznokcie: kiedy pisała na maszynie, musiała posługiwać się dwoma ołówkami, którymi uderzała w czcionki.

      U weteranów przepracowałem pięć lat, zdałem specjalizację, ten pisemny egzamin. Ale radiologia mnie nie interesowała ze względu na ograniczony kontakt z pacjentem, więc przerzuciłem się na lekarza rodzinnego. W takim charakterze pracowałem aż do przejścia na emeryturę w kompanii Kaisera po 24 latach. Od kilku lat już nie pracuję.

      - A więc miał Pan okazję, by poznać dobre i słabe strony amerykańskiej służby zdrowia, która mimo pewnych mankamentów uznawana jest za jedną z najlepszych na świecie. Chciałbym zapytać, jak Pan ocenia przygotowanie, jakie odebrał w Akademii Medycznej w Warszawie?

      - Muszę przyznać, że ja nie byłem jakimś nadzwyczajnym studentem czy nadzwyczajnym lekarzem, miałem staż w szpitalu kolejowym w Warszawie – Praga, ul. Brzeska 12, ale uważam, że polscy lekarze mają bardzo dobre przygotowanie. Obecnie jest chyba jeszcze lepiej, bo jest Internet i są wizy, zwłaszcza że młodzież zna języki (a ja dopiero w Ameryce uczyłem się angielskiego). Obecnie w Polsce niektórzy mogą studiować w języku angielskim, to rozszerza horyzonty i doskonale przygotowuje do pracy za granicą.

      - W ostatnich latach w Polsce narastają obawy, że nie będzie miał nas kto leczyć, bo młodzi lekarze masowo wyjeżdżają za granicę, do krajów europejskich.

      - Niestety, to jest przykre i czasem człowiek czuje się winny, że wyjechał, ale ja byłem w innej sytuacji, nigdy zresztą nie myślałem o Ameryce. Tak się akurat złożyło, że dostałem amerykańską wizę do nieważnego paszportu, dlatego gdybym wrócił, groziłyby mi przykre konsekwencje.

      - Czy pańskie nazwisko pomagało w poszukiwaniu pracy?

      - W Ameryce to właściwie nie miało znaczenia. Tutaj ważny jest dyplom, który trzeba nostryfikować i zakończyć bardzo trudnym, trzydniowym egzaminem. Jak człowiek wychodzi po tym egzaminie, to nie wie, jak się nazywa, ale chodzi o to, co się potrafi.

      Z Polski wynosimy pewne kompleksy, tutaj w Ameryce lekarz, jak czegoś nie wie, to się długo nie przyzna, bo on jest najlepszy, on wszystko wie.

      W Polsce natomiast ludzie są bardziej delikatni i jak przyjeżdżają do Ameryki, to doskonale sobie radzą. Mamy tutaj świetnych specjalistów, którzy są profesorami, np. Henryk Braniewski, który jest profesorem na dwu uniwersytetach w Chicago. Jest chirurgiem naczyniowym i wykonuje tak skomplikowane operacje, jakie robi zaledwie 3 – 4 specjalistów na świecie. I on to robi lepiej i szybciej niż ktokolwiek inny... Jest taki dr Piotrkowicz, świetny specjalista z zakresu radioterapii onkologicznej na Uniwersytecie Kalifornijskim. To światowej sławy konsultant (niestety, z niezrozumiałych dla mnie powodów zmienił nazwisko na Petrovich). Są bardzo cenieni specjaliści, jak dr Maria Michejda, profesor na Uniwersytecie Georgetown, jak prof. Kamiński, onkolog, jest wielu bardzo wybitnych specjalistów. Nie jest wykluczone, że ktoś z nich dostanie kiedyś Nagrodę Noba. Jednak podstawą sukcesu (oprócz zdolności) w karierze naukowej jest gotowość poświęcenia swoich sił i czasu, podjęcia szalonej pracy.

      W Polsce obserwowałem kiedyś (ze względu na niskie zarobki) pracę lekarza w wielu instytucjach, tak że praktycznie ci ludzie nie mieli wolnego czasu. Tutaj z kolei, ponieważ oni zarabiają bardzo dobrze, to pracują na posadach, a wieczorami – naukowo. Często też zatrudniają tzw. murzynów, lekarzy z Chin, Indii czy innych krajów. I ci wynajęci fachowcy prowadzą badania, których wyniki zapisywane są na konto sponsorów. To często właśnie tak wygląda.

      - Ile lat mieszka Pan wraz z żoną w Kalifornii?

      - No, ja właściwie mogę powiedzieć, że mieszkam tu od 1970 roku, a więc już 38 lat.

      - Żona Pana, Hanna, jest cenionym inżynierem budowlanym, prowadziła własną firmę, realizowała wiele obiektów.

      - Żona miała ogromne sukcesy zawodowe, m.in. była odpowiedzialna za konstrukcję gmachu ambasady amerykańskiej w Tokio. Myśmy tam byli. Poza tym brała udział w realizacji wielu obiektów i w Ameryce, i na całym świecie, wysokościowców, supermarketów, banków itp., a później miała własną, prywatną firmę, budowała prywatne domy, rezydencje i to ją najbardziej interesowało.

      - Państwo mieszkacie w obszernej rezydencji, urządzonej stylowymi meblami i starymi obrazami, niczym siedziba szlachecka na dawnych Kresach Wschodnich. Dom położony jest w eleganckiej dzielnicy Los Angeles, dominują tu rezydencje ludzi biznesu, filmu, nauki. Czy można powiedzieć, że wrośliście w tę piękną kalifornijską ziemię, której klimat zbliżony jest do śródziemnomorskiego?

      - Właściwie tak, ale przecież ciągle tęsknimy za Polską. Łączą nas z krajem bardzo mocne więzi emocjonalne. Zawsze walczyliśmy o dobre imię Polaków i cieszymy się z coraz szerszego otwarcia na Zachód dla młodszego pokolenia. Jeździmy do Polski bardzo często, niemal co roku spędzamy tam kilka miesięcy. Oczywiście, widzimy pewne braki, np. dla starszego pokolenia; dla ludzi w naszym wieku i starszych życie nie jest łatwe. Przed młodymi, którzy znają języki i chcą się uczyć, kariera stoi otworem.

***

      W roku 2007 Hanna i Adam Tyszkiewiczowie opuścili Kalifornię i przenieśli się do Włoch, do nabytej przez siebie posiadłości w Toskanii. Jednym z powodów opuszczenia Stanów była zbyt duża odległość, jaka dzieliła ich od odkupionych od państwa majątków w Polsce.

      Z Italii jest bardzo blisko, a klimat i piękno Toskanii w niczym nie ustępują Kalifornii...

      WOJENNE LOSY RODZINY                ŻURAWSKICH ZE SŁOBÓDKI

      Autorzy: Stanisław Żurawski,              Jerzy Żurawski

      Dziesięć kilometrów na północny wschód od powiatowego Brasławia leży miasteczko Słobódka. Tam się urodziłem. W moich chłopięcych oczach Słobódka była miasteczkiem bardzo ładnym, czystym i zadbanym. Wokół był teren pofalowany, skłaniający się w kierunku brzegu jeziora Pociech. Łączyło się z innymi jeziorami Pojezierza Brasławskiego, tak więc opływając półwyspy, wyspy i cieśniny, można było ze Słobódki dopłynąć łódką do samego Brasławia. A gdy zima skuła jeziora lodem, jeździło się saniami na skróty.

      W centrum Słobódki rozpościerał się sporych rozmiarów plac, przy którym wznosił się wielki, piękny kościół otoczony murem kamiennym. Dwie białe wieże kościoła widoczne były z dalekich okolic i stanowiły architektoniczny symbol Słobódki.

      Przy tymże placu mieściła się siedziba gminy, posterunek policji, sala zebrań, sklepiki. Środek placu zajmował pomnik z popiersiem Marszałka Piłsudskiego, otoczony koliście grubym łańcuchem. Pod pomnikiem rosły kwiaty.

      W południowej części miasteczka były koszary Korpusu Ochrony Pogranicza. Dzięki nim rolnicy mieli zbyt na swe produkty oraz możliwość różnego rodzaju zatrudnienia. Stacjonujące tu wojsko organizowało imprezy sportowe i kulturalne, w których uczestniczyła miejscowa ludność. Nad brzegiem jeziora, u nasady długiego półwyspu porośniętego sosnowym lasem, wojsko wybudowało hangar na sprzęt wodny i długi pomost sięgający głęboko w wodę. W pobliżu, każdego roku rozbijali swój obóz harcerze z dużych miast Polski. Na ogniska harcerskie przybywała cała ludność Słobódki i okolic.

      We wschodniej części Słobódki wybudowane było osiedle domków oficerskich. Kasyno stanowiło centrum życia towarzyskiego miejscowej inteligencji. Na południowym skraju miasteczka był położony niewielki cmentarz, na którym spoczywali przodkowie obywateli całej słobódzkiej parafii. Stał tam (i stoi do dzisiaj) przy głównej ścieżce pomnik nagrobny mojego dziadka, Macieja Żurawskiego. Składa się z wysokiego i szerokiego kamiennego oblisku, zwieńczonego żeliwnym krzyżem. Do krzyża była przytwierdzona emaliowana tabliczka z napisem. Całość grobu otoczona jest żeliwnym, ozdobnym ogrodzeniem. Zniszczoną tabliczkę mój brat stryjeczny Jerzy zastąpił w roku 1994 wkutym na obelisku imieniem i nazwiskiem dziadka oraz datą jego śmierci.

Opublikowano w Lektura Gońca
czwartek, 10 maj 2012 22:16

Wspomnienia Kresowian (61)

- Jeżeli pozostaniemy w kręgu podliczania strat, to pozwolę sobie wspomnieć, że w powstaniu zginęła również prababka (ze strony matki). To ona ufundowała dom starców na rogu Żelaznej i Leszna, naprzeciwko getta. Niemcy rzucili do walki z powstańcami oddziały własowców i kryminalistów Dierlewangera, które "wyróżniły" się szczególnym okrucieństwem, dokonując gwałtów i mordów na ludności cywilnej.

      - Już na początku II wojny światowej ród Tyszkiewiczów stracił wszelkie rozległe majątki ziemskie i pałace na Litwie Kowieńskiej i Wileńszczyźnie, nieco później w wyniku reformy rolnej przepadły również dobra ziemskie, które znajdowały się na obszarze rządzonego przez komunistów państwa polskiego. Jak potoczyły się dalsze losy Pana?

      - No, musiałem uważać, ponieważ urodziłem się w Kownie na Litwie, która wcielona została do Związku Sowieckiego, żeby nie zostać wysłanym gdzieś na Syberię "na wakacje". Podobnie było z moim ojcem, ale na szczęście on urodził się w Krakowie. Nie miał łatwego życia już z racji swego pochodzenia: kiedy dostawał jakieś ciekawe propozycje pracy, zawsze przychodzili panowie z pałacu Mostowskich i prosili o współpracę. Kiedy ojciec odmawiał, proponowane oferty przestawały być aktualne. No i pracował w żegludze na Wiśle, woził ryby na Boże Narodzenie w centrali rybnej, w jakiejś księgarni, sprzedawał buty, wykonywał prace, które były poniżej jego możliwości, bo mój ojciec ukończył prawo międzynarodowe w Paryżu. Był w wieku 24 lat najmłodszym w historii przewodniczącym związku prawników międzynarodowych, liczył na jakąś karierę dyplomatyczną...

      Był do takiej kariery doskonale przygotowany, biegle władał kilkoma językami, niestety, z powodów natury politycznej nie udało mu się. Był inspektorem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, wagowym w cukrowni, inspektorem sanitarnym na kolei.

      - Nie jest tajemnicą, że czasy Polski Ludowej, szczególnie okres do śmierci Stalina, były wyjątkowo trudne dla ludzi z kręgów arystokracji, ziemiaństwa.

      - Potem rodzina założyła restaurację w centrum Krakowa, w której księżna Róża Lubomirska śpiewała i grała na fortepianie, a mój wuj był kucharzem, barmanem, wykidajłą i szatniarzem, żona wuja i moja matka pracowały jako kelnerki. Restauracja cieszyła się ogromnym powodzeniem, ale rozwój prywatnej inicjatywy był solą w oku komunistycznej władzy. Restaurację szybko zlikwidowano, co dwie – trzy godziny przychodzili jacyś panowie i sprawdzali dokumenty. Nie wszyscy oczywiście mieli je w porządku.

      Ja miałem dużo szczęścia, bo jak wyszliśmy z powstania warszawskiego... aha, nie powiedziałem jeszcze, że powstanie spędziłem z moją nianią w Warszawie. Wychodziliśmy jako ostatni z białymi flagami, już po kapitulacji 2 października. Wylądowaliśmy wtedy w Nieborowie Radziwiłłów. Jak się okazało, nie było to bezpieczne miejsce: ludzi, którzy szukali schronienia w Nieborowie, wywieziono na wschód. Niektórzy trafili na Łubiankę, inni na Syberię i w różne takie miejsca w głębi Rosji.

      Szczęśliwym trafem ominęła mnie możliwość dobrego opanowania języka rosyjskiego, ponieważ moja mama, która również znalazła się w Nieborowie, zapadła na szkarlatynę i to nas uratowało. Nie zabrali mnie i mamy razem z Krasickimi, Branickimi, Radziwiłłami, Sapiehami, którzy dopiero po 1956 r. wrócili do Polski.

      Zacząłem chodzić do szkoły podstawowej w Guzowie, ale po roku wróciłem do Warszawy. Nie było warunków, żeby mieszkać razem z rodzicami, więc tułałem się po rozmaitych stancjach. Na dłużej zamieszkałem przy rodzinie bardzo miłego pana Brzezińskiego, który miał troje dzieci, razem 10 osób w jednym pokoju z kuchnią. Pokój zrobiony był z klasy szkolnej, przedzielony ścianą działową, gdzie była jeszcze kuchnia, taka na fajerki. W mieszkaniu nie było podłogi, bo spaliła się podczas powstania. Pojedyncze okna nie chroniły przed zimnem, w ogóle nie było łazienki, chodziło się do łaźni raz na jakiś czas lub myło się w miednicy. Była tylko jedna ubikacja na całe piętro; czasem musiałem czekać w kolejce. Trzeba było nosić wodę, bo zimą rury zamarzały, trzeba było również przynosić węgiel do kuchni. U Brzezińskich mieszkałem dość długo, do skończenia szkoły średniej. Na szczęście do szkoły podstawowej poszedłem, jak miałem 5 lat, a gdy miałem 14, wylądowałem u księży salezjanów w Różanym Stoku. Tam też był kościół, który moja rodzina ufundowała, miałem tam więc specjalne prawa. To działało trochę na zasadzie niższego seminarium duchownego.

      W roku 1953 dowiedziałem się o śmierci Stalina. Na święta Wielkiejnocy wyjechałem do Warszawy i jak to młody chłopak – lubiłem trochę się powygłupiać. Dołączyłem do chłopców, którzy z zapałem uprawiali zwyczaj zwany śmigusem-dyngusem, ale oblałem nie te osoby, które potrzeba, i dostałem dosyć silne baty, tak że wylądowałem w szpitalu, w Państwowym Instytucie Reumatologicznym, z chorobą reumatyczną serca. Tam leżałem przez kilka miesięcy, a później wysłano mnie do sanatorium w Konstancinie. W czasie mojego pobytu w szpitalu miałem okazję poznać żonę słynnego Jakuba Bermana, która była profesorem stomatologii i takie mi od czasu do czasu szpile wbijała, tytułując mnie "panie hrabio", co w tym czasie nie było dosyć przyjemne. To były niby takie żarty, złośliwości, ja nie zawsze wiedziałem, o co chodzi.

      - Chciałem jeszcze zapytać, jak wspomina Pan edukację w polskich szkołach.

      - Ogólnie mówiąc – dobrze. W stolicy, w rejonie plasu Saskiego, były dwie szkoły, 75 i 38, ja chodziłem do 75. W ostatnim roku przenieśli nas na ul. Jasną, koło placu Dąbrowskiego. A później pojechałem do oo. salezjanów do Różanego Stoku; tam był internat. Jak wróciłem do Warszawy i byłem chory, po wyjściu ze szpitala i sanatorium chciałem się dostać do szkoły. Ale ponieważ byłem wychowankiem salezjanów, to tak jakbym był z wilczym biletem. Musiałem ponad rok czekać, aż mnie gdzieś zechcą przyjąć. Dziesiątki, setki listów, pisanych przez mego ojca. W końcu szef NIK, tow. Jóźwiak, zdecydował, że mogę iść do szkoły. I pomimo że naprzeciwko domu, w którym mieszkałem (róg Leszna i Świerczewskiego), usytuowana była szkoła, nie wiem, czy to za karę, czy z głupoty musiałem jeździć z Woli na Powiśle, na ul. Drewnianą, a na ostatni rok przeniesiono nas na ul. Karową koło hotelu Bristol. To było Gimnazjum im. Czackiego i później jakoś udało mi się dostać na Akademię Medyczną w Warszawie.

      - Jak wiadomo, osoby, które pozostawały w jakimś konflikcie z systemem socjalistycznym, miały krewnych za granicą czy pochodziły z zamożnych rodzin, miały trudności z dostaniem się na studia. Uważano, że są to elementy wrogie państwu socjalistycznemu. Jak Panu udało się pokonać tę trudną barierę?

      - To jest dosyć ciekawa historia. Wyjątkowo dobrze zdałem egzamin wstępny, ale to jeszcze niczego nie przesądzało. Po latach, w czasie pobytu doc. Stańczykowej w Stanach, dowiedziałem się od niej, jak to było z moim przyjęciem. Mimo dobrego wyniku egzaminu komisja uznała, że z takim nazwiskiem nie powinienem znaleźć się na Akademii. I wtedy doc. Stańczykowa stanowczo wystąpiła w mojej obronie: jeżeli przyjmujemy kandydatów z 12 punktami, a nawet niektórych, którzy mają dobre pochodzenie, z 11 punktami, to jak będzie wyglądać na liście, że odpadł kandydat, który uzyskał 14 punktów na 15 możliwych? Wyniki egzaminu były jawne i wobec zdecydowanego stanowiska doc. Stańczykowej, przyjęto mnie.

      - Myślę, że warto podkreślić odwagę doc. Stańczykowej, która, nie zważając na konsekwencje, stanęła w obronie zdolnego kandydata. Gdyby nie ona, być może, zupełnie inaczej potoczyłyby się dalsze Pańskie losy?

      - Tę odważną panią, kobietę z charakterem, zachowałem we wdzięcznej pamięci. Pod koniec pierwszego roku ujawniła się u mnie choroba reumatyczna, na szczęście część egzaminów już zdałem (a dzięki uprzejmości rektora Kasprzaka zaliczono mi rok), musiałem zaledwie powtórzyć zaległe egzaminy. Zdałem je i bez większych problemów ukończyłem studia. Na ostatnich latach część kolegów założyła na uczelni Stronnictwo Demokratyczne, do którego starano się mnie zwerbować. Ale ja byłem ostrożny, pomny doświadczeń własnych i rodziny, nie chciałem się angażować politycznie. Byłem wtedy aktywny w Akademickim Związku Sportowym, grałem w siatkówkę i tłumaczyłem się, że zwyczajnie nie mam czasu.

      Jednak moja odmowa nie spodobała się jednemu z kolegów, członkowi PZPR, który zagroził, że on się o to postara, żebym nie dostał stażu w Warszawie. I miałem kłopoty. Nawiasem mówiąc, ów kolega znalazł się po latach na słynnej liście Wildsteina.

      Przez 18 miesięcy czekałem na staż w stolicy, uparłem się, że nigdzie się stąd nie ruszę. W końcu dzięki znajomości miałem ten staż załatwiony, ale nie przez Ministerstwo Zdrowia, lecz Ministerstwo Komunikacji w szpitalu kolejowym na Brzeskiej. Tam byłem bardzo lubiany. Sytuacja w szpitalu była zróżnicowana: jeżeli ordynator oddziału był wysoko partyjny, to na oddziale nie brakowało ptasiego mleka, na innych było gorzej, np. brakowało wind, a chorych trzeba było przenosić na rękach. Dyrektor szpitala na Brzeskiej oświadczył mi, że chciałby, bym u niego pracował, ale niestety, oni już wiedzą, że dla mnie nie ma miejsca. I wtedy zrozumiałem, że muszę wyjechać za granicę.

      Pierwszy raz wyjechałem za granicę w czasie stażu za poręczeniem bardzo wpływowej osoby, u której pracowała moja niania (jeszcze była nianią mojej matki), starsza pani, która uratowała dziecko pewnego pana. Dziecko znajdowało się w trudnej sytuacji zdrowotnej i tylko niezwykłe poświęcenie niani sprawiło, że wyszło obronną ręką. To była rzeczywiście święta osoba. Tak długo prosiła ojca uratowanego dziecka, aż on zgodził się na mój wyjazd. Po rozmowie ze mną zapytał, czy ja wrócę na dokończenie stażu do kraju, bo on będzie ręczył za mnie. Ja oświadczyłem stanowczo, że wrócę.

      Słowa dotrzymałem. To był rok 1967 lub 68, wszyscy byli zdziwieni, dlaczego wróciłem. Miałem jedną odpowiedź: skoro dałem słowo, to nie mogłem inaczej postąpić.

      Kiedy wracałem do kraju, pamiętam do dziś: jak pociąg przejechał granicę, miałem takie uczucie, jakby się za mną metalowa klatka zamykała; takie uderzenie metalu, coś zupełnie niesamowitego. Od tego momentu zacząłem myśleć, co ja zrobiłem. A może jednak warto byłoby drugi raz wyjechać?

      - Nie widział Pan dla siebie przyszłości w Polsce Ludowej?

      - Nie widziałem. I zacząłem po raz drugi starać się o wyjazd do rodziny, do Anglii. Nie myślałem o opuszczeniu kraju na stałe, chciałem popracować, zarobić trochę pieniędzy, może kupić samochód, opanować język angielski i wrócić.

      Wyjechałem do wuja, Andrzeja Tyszkiewicza z Zatrocza, który nie miał dzieci... bardzo przyjemny i kulturalny człowiek...

      - A gdzie było to Zatrocze?

      - Jak nazwa wskazuje, po przeciwnej stronie jeziora Troki, gdzie jest ten zamek. Wuj Andrzej powiedział: – Ja ci opłacę szkołę języka angielskiego i będziesz mógł tu zostać. Okazało się jednak, że nie mogę zostać z tej przyczyny, że jak wyjechałem, dostałem warunkowo paszport na 30 dni w celu odwiedzenia rodziny w krajach europejskich. Anglicy uznali, że nie mogą wystawić wizy do nieważnego paszportu. Zwróciłem się wtedy do pana konsula przy polskiej ambasadzie w Londynie, który jednak oświadczył, że nie może mi pomóc, sprawę można załatwić jedynie w Warszawie.

      Ostatecznie, jak zdarzyło się to wielokrotnie, pomogły znajomości. Ktoś z rodziny miał dojście do ministra w rządzie angielskim. Poszliśmy z wujem do Home Office, przyjął nas dyrektor i do tego nieważnego paszportu wbił mi wizę jeszcze na półtora roku.

      Mogłem więc zapisać się na kurs języka angielskiego, ale tymczasem dostałem wizę z Ameryki za pośrednictwem brata mego ojca, który był adiutantem gen. Sikorskiego. Był to Janusz Tyszkiewicz-Łącki z Posadowa, który miał dosyć dobre stosunki w USA, gdzie mieszkał. Kongresman kalifornijski, Logo Marssino z Santa Barbara, pomógł mu załatwić specjalną wizę dla mnie.

      Nie wahałem się ani chwili, podjąłem decyzję wyjazdu do Ameryki. Decyzję tę przyspieszyły wiadomości z Warszawy o nieprzyjemnościach, jakie spotkały mego ojca, i rewizji w moim mieszkaniu.

      To był rok 1969. Wylądowałem w Nowym Jorku, skąd pojechałem do Waszyngtonu w odwiedziny do drugiego brata ojca, Stanisława Tyszkiewicza, który był dyrektorem wydziału slawistyki w Library of Congress (bibliotece Kongresu). Stamtąd wybrałem się do Kalifornii, do mego stryja Janusza Tyszkiewicza w Santa Barbara. Stryj pokazał mi piękną ziemię kalifornijską, ale nie było można przedłużać okolicznościowych wakacji. Miałem polski dyplom lekarski, ale nie miałem nostryfikacji i pracy. Przy pomocy stryja wysłałem 175 listów, w których deklarowałem, że przyjmę każdą pracę w swoim zawodzie...

Opublikowano w Lektura Gońca
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.